Yana Shishkina: Ta ostatnia łyżka barszczu
To był początek wiosny. Wiosny, o której przypominał tylko kalendarz na ścianie, bo wszyscy ciągle przeżywali ten straszny zimowy dzień 24 lutego. W mojej głowie nieustannie kłębiły się rozmaite myśli, oczyma wyobraźni widziałam tylko nieznane i strach. Mój mózg jak fotografie w albumie pokazywał różne etapy życia, ale nie przyszłość.
Wieczór. Na dworze pada deszcz, wieje przenikliwy wiatr, jest zimno. Siedzę przy stole w domu mojej mamy i taty i delektuję się gorącym barszczem. Moja mama z niepokojem zaczyna mówić coś o dwóch-trzech miesiącach, ale jej słowa ulatują gdzieś w powietrze, przestaję je słyszeć, za to moje kubki smakowe pracują ze zdwojoną siłą, staram się zapamiętać smak barszczu mojej mamy – z każdą łyżką stawał się bogatszy i bardziej wyrazisty, ostatnia była najsmaczniejsza. Do dziś pamiętam jego smak. To był pożegnalny wieczór, ostatnie chwile w domu, ostatnia łyżka.
Po tym, jak mocno przytuliłam mamę i tatę, a dzieci przytuliły swoich dziadków, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do naszego domu, aby spakować nasze życie do jednej walizki. Ręce chaotycznie chwytały coś z kredensu, oczy biegały z przerażeniem po półkach, próbując przez łzy zobaczyć potrzebne rzeczy. Rozpacz i niepokój ściskały serce. W pokoju panował straszny chaos.
Z jakiegoś powodu starszy syn uznał wszystko jako ciekawą przygodę, podróż w nowe życie, młodszy spokojnie bawił się grą. Mąż był skoncentrowany i skrupulatnie planował podróż. A ja czułam się jak nagi nerw, jak porozrzucana łamigłówka, której fragmentów nikt nie może znaleźć…
Nigdy… Nigdy nie chciałam mieszkać w innym kraju. Ale poranek 3 marca zmienił moje myślenie. Być może dlatego każdy krok, jaki stawiałam z domu do samochodu, był ciężki. Sprawiałam wrażenie, jakby korzenie wyrastały mi ze stóp i wbijały się w ziemię, nie puszczając mnie i mocno trzymając. Takich kroków było 17, nie wiedzieć dlaczego je policzyłam.
Droga do Polski była trudna, ale nie pozostawiła w mojej pamięci żadnych szczególnych śladów, tylko nieistotne epizody: samochody, ludzie, dzieci, zwierzęta, mili żołnierze na punktach kontrolnych. Ktoś był bardzo przystojny i schludny, a ktoś inny ubrany luźno i z nieuczesanymi włosami, tak jak ja. Wszystkich łączył smutek w oczach.
Po drodze było wiele zmartwień i niepokojów, aż do momentu, kiedy wraz z dziećmi i walizką ważącą pół życia znalazłam się w nieznanej, ale czułam, że życzliwej, polskiej rodzinie, która na najbliższe pięć miesięcy stała się dla mnie małym światem wsparcia i pomocy. Od tego momentu zrozumiałam, że bezpieczeństwo ma swój zapach, smak, dotyk, konsystencję i rozmiar.
Czując się bezpieczna, delektuję się smakiem słodkiej herbaty lub dżemu truskawkowego, przytulam dzieci i czuję ich ciepło i czułość. Dostrzegam za oknem jasny promień słońca lub przejrzyste krople deszczu. Patrzę na czyste niebo i uderza mnie jego ogrom. A jak cudowny jest zapach świeżego chleba czy porannej kawy, albo wiosenny wietrzyk, który, jakby niechcący, wleciał przez otwarte okno.
Polska przywitała mnie spokojnym, wygodnym i bezpiecznym życiem. Rozpoczęły się zwykłe, cenne ze względu na rutynę dni: nauka języka, szukanie pracy, szkoła, przedszkole, nowe znajomości. To wszystko było dla mnie niezwykle trudne, czasem wręcz wydawało się nierealne. Jak ten pająk codziennie tkałam sieć na całe życie, ale widocznie była za cienka, ciągle się psuła, brakowało mi siły i pewności siebie. Dziękuję losowi, że miałam tutaj Yanlali (tak żartobliwie nazywam moich przyjaciół), którzy od dawna mieszkają w Polsce i pokazali, że można ją szczerze pokochać – ich wsparcie było niesamowite. Zawsze mi mówili: „Każda porażka to doświadczenie potrzebne, by iść dalej”.
Dało mi to wiarę w siebie, a wiary potrzebowałam jak powietrza.
Natrętne wątpliwości, tęsknota za domem, lęk przed nieznanym, poczucie winy – wszystko było tak głośne w mojej duszy, że często traciłam nad sobą kontrolę, a łzy leciały mi z oczu jak palący grad. Ale nie poddałam się i bardzo szybko wszystko się ułożyło: najstarszy syn poszedł do szkoły, szybko się zaadaptował i nawet wszedł do pierwszej piątki uczniów w klasie. Jestem z niego dumna! Dla najmłodszego znalazło się miejsce w przedszkolu, trudno było mu się przyzwyczaić, ale udało się. On jest moim małym bohaterem! Ja w końcu też mam pracę, którą kocham i bardzo cenię, pracuję jako nauczyciel, asystent dzieci z Ukrainy. To mnie inspiruje i motywuje do dalszego działania.
Po prawie pół roku pożegnaliśmy się z naszą polską rodziną, bo wynajęliśmy własne mieszkanie. Zanim pojechaliśmy do nowego domu, było dużo wzruszających chwil, nasze wdzięczne oczy, ich ciepłe uściski. Poczułam się szczęśliwa…
Miesiąc po miesiącu żyliśmy pełnią życia, pracowaliśmy, uczyliśmy się, spotykaliśmy, odpoczywaliśmy i często się uśmiechaliśmy. Mój uśmiech przyciągał uwagę i często obdarzano mnie komplementami. Uśmiech, który widział cały świat, zakrył łzy, których nikt nie widział. Bo co dzień bolało mnie serce z tęsknoty i żalu za moją rodzinną Ukrainą, moją ojczyzną, w której nie byłam od roku, nie oddychałam jej powietrzem, nie chodziłam po tej ziemi, której tak mocno kurczowo trzymały się nogi, za barszczem mojej mamy…
Ze szczegółami pamiętam te ostatnie uściski, tę ostatnią najsmaczniejszą łyżkę…
Wierzę w nasze zwycięstwo, wierzę w naszych żołnierzy-bohaterów, w naszą niezłomność, w nasze matki, córki i synów. Na pewno wytrwamy i a potem zasiądziemy wspólnie z tymi, którzy nam dali schronienie jak jedna wielka rodzina.
Dzięki Polsce i Chwała Ukrainie, Chwała Bohaterom!
Serdecznie polecamy tę pasjonującą lekturę, którą można tutaj pobrać w całości.